Operacja TOS - odcinek I

Minął już ponad tydzień od operacji. Osoby, które obserwują mnie na Facebook’u wiedzą, że był to tydzień pełen wrażeń. Głównie tych negatywnych, z których teraz pozostaje się tylko śmiać.

W środę pojechałam do podologa z moimi wrastającymi pazurkami u stóp (rychło w czas). Pan doktor poznał mnie już rok wcześniej, gdy trafiłam do niego późną nocą w pewien piątek 2017r. z bólem palca u nogi. Moi rodzice wiedzą, że nie proszę o interwencję natychmiast, jeśli sprawa nie jest pilna, a ten doktor zlitował się nad dzieckiem (czyli mną) i przyjął. Na początku miało być super, a później okazało się, że stan zapalny, ropa, wycinanie połowy paznokcia bez znieczulenia. Podolog mówił, że nie spodziewał się takiej masakry i nie dziwi się, że mnie boli. Nie mógł dać mi lidokainy, bo zwyczajnie jestem uczulona, a nie wiadomo jak przy dysautonomii z bólu zareaguję. Biorąc pod uwagę moje doświadczenia, zapewne skończyłoby się anafilaksją. Doktor mi pomógł, więc po roku zmobilizowałam się pójść do niego ponownie (a że akurat wypadło przed operacją? Trudno), by raz na zawsze zażegnać problem paznokci.  Zakładaliśmy klamerki chyba z godzinę, a ja w tym czasie jak katarynka opowiadałam mu o przeżyciach z ostatniego roku. Dowiaduję się, że miał podobne przeboje z lekarzami w naszym szpitaliku, więc śmiejemy się, że człowiek sam dla siebie musi skończyć medycynę, w innym wypadku zabiją nas, pokroją i zjedzą. W końcu wszystko działa, doktor życzy powodzenia na operacji, zaznacza, że klamerki do rezonansu w razie czego trzeba ściągnąć, kiwam głową i wychodzę. 

Na tym mogłoby się zakończyć prawda? Nie u mnie. Jeden z paznokci zaczął się odginać w drugą stronę powodując stan zapalny i początki bólu. Godzina 23 (5h po założeniu), rano jedziemy do Berlina na operację, i co teraz? O 24 piszę do podologa, że tu zejdę, a nie mogę klamerki ściągnąć. Cisza. Próbuję więc cążkami, nożyczkami, pilnikiem - dupa, nie działa. Im bardziej grzebię, tym mocniej paznokieć się wykręca. Po jakichś 40 min puszcza, a ja mogę uwolnić się od tego metalu! Rano przychodzi odpowiedź, że doktor przeprasza, ale ja pisałam na recepcję i dopiero odczytał. Niestety, już byłam za granicą, więc uzgodniliśmy, że po prostu przyjdę po operacji na poprawkę. Kochany człowiek! 

W czwartek rano przyjechałyśmy do szpitala do Berlina, oczywiście tona papierów i pytań w stylu czy mogą pobrać moje tkanki do badań lub po śmierci do czego tam będą chcieli, czy mogą podać mi krew kogoś obcego w razie dużej utraty krwi… wiecie, taki standard o którym już wielokrotnie pisałam. 

(Trochę mam zaniki pamięci i nie do końca jestem w stanie wszystko usystematyzować, więc przepraszam jeśli pomieszam kolejność).

Biegałyśmy z mamą między budynkami szpitala, bo to jeden papier tu, a rozmowa z anestezjologiem tam, a pobranie krwi w jeszcze innym miejscu, rozmowa z pielęgniarką, a EKG… W końcu ulokowali nas w pokoju - białym. Białe ściany, białe łóżko, biała pościel, biała podłoga, białe drzwi, biała szafka przy łóżku, biały TVik, brak szafy. Po chwili jednak znajduje się dziura w ścianie za drewienkiem pomalowanym na biało. Mama zajęła się znoszeniem rzeczy i wprowadzaniem się do pokoju, ja jako księżna położyłam się na łóżku próbując ogarnąć ból kręgosłupa i spięcia mięśni. Co można zabrać do szpitala, że mama musiała zrobić kilka rund, by wszystko przynieść? Ano całkiem sporo. 

Ciuchy, przecież po operacji w czymś muszę chodzić, nie zamierzam świecić pośladkami w szpitalnej koszuli z rozcięciem z tyłu. Planowane 10 dni pobytu, a trzeba być gotowym na każdą ewentualność. Z ciuchów - dres, koszulki z długim i krótkim rękawem (nigdy nie wiadomo jak kwestia klimy i pogody będzie wyglądać), bluzy, bielizna, skarpetki, piżamka x3 (10 dni, bierzemy pod uwagę możliwość krwawienia, dysautonomii i upieprzenia się jedzeniem podczas karmienia przez mamę). 

Klapki na codzień i klapki pod prysznic (specjalne stabilne, bo klapki to jest jakaś katastrofa dla stawów skokowych). Buty sportowe - nauczona doświadczeniem wiem, że mogą się przydać do rehabilitacji.

Kosmetyki - tonik i krem dopyskowy, szczoteczka do zębów i ładowarka do szczoteczki (XXIw.), pasta do zębów, wszelkie mejkapowe produkty (nigdy nie wiadomo czy nie będę czuła się na tyle świetnie, by robić makijaż), szampon i odżywka, płyn do kąpieli, nożyczki, szczotka do włosów, gumki, spinki, patyczki do uszu, waciki. 

Ręcznik - duży i mały.

Leki - całe pudło. W końcu 10 dni, a w szpitalu nie zagwarantują mi odpowiednich tabletek, które będą miały odpowiedni skład. 

Jedzenie i picie - tego też nie zagwarantują przy mojej ilości nietolerancji. Ryżyki, mleczko roślinne, paszteciki wege bez produktów histaminizujących… soczek gotowany ze świeżych malin słodzony glukozą, do wymiany następnego dnia.

Aparat tlenowy - tak przyniosłyśmy apart tlenowy do szpitala, gdzie w każdym pokoju jest aparat tlenowy jako standard, ale jak mam tłumaczyć dlaczego muszę go mieć, to wolę już swój. I przynajmniej maseczka jest moja.

Koc, poduszki, wałki… - szpital gwarantuje jedną poduszkę i nie zawsze praną bezzapachowym proszkiem, więc trzeba mieć swoje. 

Oczywiście komputer, Ipad, urządzenie do płyt, przełączka do urządzenia do płyt, ładowarki do wszystkich urządzeń elektrycznych.

Dokumentacja medyczna - 2 segregatory.

Butelki do picia z wbudowanymi słomkami, soczewki, ciemne okulary, krople do oczu, szminka nawilżająca, słuchawki, apart do mierzenia ciśnienia, pulsoksymetr… 

——————————

Gdy ja leżałam w łóżku szpitalnym, przyszedł szef anestezjologii powiedzieć mi, że zapoznał się z moją dokumentacją i jestem trudny pacjent. No co Ty? Serio? ;) był bardzo miły, ustaliliśmy, że zaintubują mnie na żywca, by nie rozwalić mojej żuchwy, zapytał o planowane leki do operacji. Podaliśmy sobie ręce i życzyliśmy miłego dnia. 

Później przyszedł mój Chirurg Naczyniowy. Sprawdził, czy uda mu się wyciągnąć mi bark - udało się, więc popróbował pod różnymi kątami aż znalazł taki, pod którym nie wyskakuje. Niestety wtedy wypadła łopatka. Uzgodniliśmy, że będą się starać niczego nie uszkodzić, a na koniec zrobią RTG, by ewentualnie nastawić bark przed moim wybudzeniem. Zapisał sobie, które stawy są najbardziej delikatne, by na nie uważać. Operacja planowana była na 2-3h plus godzinny zapas ze względu na to, że jestem trudny pacjent i nigdy nic nie wiadomo. Podaliśmy sobie ręce i doktor poszedł. 

Przyszła mama z bezglutenową pizzą bez sera. Z pomidorami (histamina!), rukolą i pieczarkami. Moje zamówienie, żeby coś dobrego jeszcze zjeść, a nóż to ostatni posiłek? To był duży błąd, bo noc przed operacją spędziłam na rozmowach z toaletą. 

Następnego dnia rano rodzice już byli, przed 8 pielęgniarki zabrały mnie na salę operacyjną. Tłum ludzi, jak to zwykle. Wszyscy mi się przedstawiają, mówią co będą robić, podłączają do EKG, zakładają pulsoksymetr, wbijają wenflon (różowy) w rękę. Gdy wszystko już pika i mnie monitoruje, lekarze podają pierwsze leki i zabieramy się za intubację. Psik psik do nosa, niby znieczulenie, ale nie czułam by coś mi się znieczulało. Wbijamy igłę w szyję, dość dużą, tak by przebić się do tchawicy. Lekarze wpuszczają do mojej tchawicy płyn i proszą bym wytrzymała uczucie topienia się, a po chwili pozwolili odkaszlnąć. Nie było źle, nie było to przyjemne, ale też nie czułam, bym się topiła. Wsadzamy rurkę do nosa przez gardło do tchawicy i rozwidlenia oskrzeli. Dziwne uczucie, ale bezbolesne. Ostatni moment był bolesny, gdy wsuwali dość duże coś w nos i to zabolało tak, jakby ktoś mi ten nos łamał (odgłos był podobny), ale to była tylko chwila. Poczułam, że coś mi zaciska drogi oddechowe i zasnęłam głaskana po włosach przez anestezjologa. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jeszcze jeden oddech...

Shunt, stabilizacja kręgosłupa, bomba, fluoroskopia....

Miesiąc po operacji TOS